Pojechaliśmy na Polesie. Przedziwny kawałek Polski – kompletnie nieturystyczny, niekomercyjny, niepopularny, a zimą w ogóle inny niż wszystko inne. Kto nie zna Jakuba Wędrowycza, kto nie czytał Pilipiuka, nic nie pojmie. Wszystko niby takie samo, ale czuć, że pod skórą jest coś jeszcze. Może faktycznie każdy tam trzyma w oborze statek kosmiczny, przemyca dinozaury przez granicę, rozmawia z duchami? Nie wiem. Coś w tym Polesiu jest.
Polesie
W Poleskim Parku Narodowym spotkaliśmy co prawda tylko drewnianego łosia, ale za to ani jednego człowieka. Przestrzeń jest nieprawdopodobna i niedostępna. Idziesz ścieżką przez mniej lub bardziej podmokłe łąki, torfowiska, mokradła, bagna itp. Już od samych tych określeń robi Ci się nieswojo, a na dodatek jest zupełnie pusto, kompletnie cicho i tak jakoś nieunijnie.
Nie mniej dziwnie jest we Włodawie. Jak „mniej” – bardziej! Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego w dawnej synagodze już za samą nazwę powinno dostać jeden medal, a drugi, większy, za godziny otwarcia. Festiwal Trzech Kultur o tej porze roku jakoś nie działa, chociaż dwie pozostałe kultury – ta w cerkwi i ta w kościele – mają się nieco lepiej. Najwięcej mówi jednak o Włodawie ostatnie zdjęcie – skrzynka na listy.
Poleskie „metropolie” zimą czekają na wiosnę. Po prostu. Przysypiają, toczą się na zwolnionych obrotach w takim stanie półhibernacji, pilnują, żeby za bardzo nie przyspieszyć. No i ta mgła! Niby wiadomo, że nie mam jej tam na stałe, a jednak nie chcę Chełma bez niej.
Na koniec Lublin. Na to miasto jeszcze nie mam pomysłu. Aspiracje ma na pewno ogromne, ale wystarczy odrobinę zdrapać lukier, żeby się zdziwić i trochę zwątpić. Może następnym razem, może nie w deszczu, może nie po ciemku.