Ukraina zachodnia praktycznie
Wracałabym tam non stop. I ze względu na ceny, i z powodu ułańskiej fantazji Ukraińców, którą lubię i której czasem brakuje na moim – było nie było – Zachodzie. Więcej zdjęć – po prostu zdjęć – we wpisie Planeta Lwów. Tutaj bardziej praktycznie: co warto zobaczyć, gdzie trzeba trafić, co sobie darować, co jeść, gdzie spać, gdzie iść – i za ile.
Praktycznie Ukraina
GRANICA: Wybraliśmy się do Lwowa samochodem. Daje to nieograniczoną swobodę ruchu, ale też dużo niepewności przy przekraczaniu granicy. Na tej stronie można sprawdzić, jak długa jest kolejka, warto jednak pamiętać, że to informacja o liczbie aut przed szlabanem – co się dzieje za nim, nie wiadomo. Nam się udało. Przekroczyliśmy granicę w 50 minut w Dołhobyczowie, którego jedyną wadą jest to, że strasznie trudno tam trafić. Na Ukrainę nie potrzeba wiz, tylko paszport, natomiast samochodem może jeździć jedynie właściciel (jak chce, to jako pasażer – ważne, żeby był w aucie).
W samym Lwowie trzymaliśmy samochód na strzeżonym parkingu za grosze. Po mieście jeździ tyle tramwajów, trolejbusów, autobusów i marszrutek, że żal z nich nie skorzystać, zwłaszcza że lwowskie uliczki są wąskie, jednokierunkowe i mało przyjazne parkującym. Podobno można po prostu zostawić auto na ulicy, ale trzeba odkręcić polską rejestrację. W nocy tajemnicza ręka zabiera bowiem tablice, a za wycieraczką zostawia numer telefonu, pod którym kolejny tajemniczy głos informuje, gdzie i za ile można je odebrać. Nie ryzykowaliśmy.
DROGI: Drogi na Ukrainie nas nie zawiodły – są dokładnie tak złe, jak o nich piszą. Jazda samochodem to bez żadnej przesady slalom-gigant, w niczym nieprzypominający ruchu prawostronnego. Najlepsza droga, przygotowana specjalnie na Euro, łączy Lwów i Kijów, ale i tak nie jest to autostrada w europejskim rozumieniu. Przede wszystkim nie ma tam żadnych wiaduktów, żeby więc pojechać w lewo, trzeba najpierw jechać w prawo, a za kilka kilometrów… zawrócić. Żeby było ciekawiej, rozbiegówka dla włączających się do ruchu to skrajny pas z – tak, tak – prawej strony. Najlepiej jechało nam się szosą, z której zerwano asfalt – tam nawierzchnia była najrówniejsza. Przyzwoita droga w tej części Ukrainy wiedzie też wzdłuż granicy z Polską, na południe – do Użhorodu, pod warunkiem że nie przyjdzie nam do głowy z niej zjechać. Żeby przeżyć, trzeba trzymać się głównych dróg. Na Ukrainie nie istnieje coś takiego jak skrót, warto nadłożyć kilkadziesiąt kilometrów, żeby dotrzeć do celu w całości. I jeszcze jedno – drogowskazy owszem, zdarzają się przy ważniejszych trasach, ale tylko raz. Jeśli nie zdążycie rozszyfrować ukraińskich napisów – drugiej szansy nie będzie.
JĘZYK: Na zachodniej Ukrainie zdecydowanie najlepiej mówić po polsku. Angielski nie jest powszechnie znany, rosyjski natomiast – ze zrozumiałych powodów – budzi powszechną niechęć. Ludzie jednak w 99,9 proc. bywają życzliwi i polsko-ukraińską mieszanką dogadacie się wszędzie.
CENY: To największy plus wypraw za tę granicę. Nigdzie tak blisko nie poczujecie się tak bogaci jak tam. 1 zł to około 7 hrywni. 3 hrywnie kosztuje np. bilet tramwajowy we Lwowie – to mniej niż 50 groszy. Na porządny – chociaż bezmięsny – obiad w Poczajowie dla 5 osób wydaliśmy 110 hrywni. Na pierożki dla 5 osób w centrum Lwowa – 120 hrywni. Parking strzeżony w środku miasta kosztuje 150 hrywni za dobę. Kulka lodów – 5-10 hrywni, piwo – 8. Do towarów bardziej luksusowych należą natomiast mięso i wędlina. W sklepie na zwykłe codzienne zakupy wydacie mniej więcej tyle ile w Polsce – tyle że w hrywniach. A sami się przekonacie, że wydać 40 hrywni to znacznie większa przyjemność niż 40 złotych. Oczywiście zwłaszcza we Lwowie drogich knajp nie brakuje. My omijaliśmy je z daleka, tak jak wszystkie miejsca modne, trendy i zatłoczone. Kantor goni kantor, można wymieniać i złotówki, i dolary. Ceny walut są porównywalne do tych z polskich kantorów.
MIESZKANIE: Przez serwis Airbnb wynajęliśmy apartament w centrum Lwowa – 2 pokoje, kuchnia, balkon, 4 łóżka – za jakieś 80 zł za noc. Byliśmy może 50 km od granicy, gdy dostaliśmy SMS od właściciela: „Mam awarię, nie możecie u mnie spać. Nie martwcie się jednak, wynająłem Wam inne mieszkanie, lepsze, bliżej centrum. Z tym że od jutra…”. Pierwszą noc spędziliśmy więc w hostelu, tak brudnym, że nie chcę go wspominać.
Poza wszystkim jednak serwis Airbnb sprawdził się nam i we Lwowie, i na ukraińskiej prowincji. Do tej ostatniej zresztą jeszcze wrócimy.
LWÓW
Lwów to przedziwne miasto, w którym nie trzeba niczego zwiedzać. Poznaje się je najlepiej, snując się po ulicach. Można powiedzieć: bez celu, chociaż tak naprawdę cele są co krok.
Przede wszystkim trzeba:
- spojrzeć na miasto z Kopca Unii Lubelskiej
- zerknąć na okolicę z perspektywy wieży ratuszowej (15 hrywni i ponad 400 schodów)
- przejść się największym deptakiem Lwowa, Prospektem Swobody, od Opery do pomnika Mickiewicza. W Operze zajrzyjcie do knajpki na prawo od wejścia – klimat kapitalny
- obejrzeć z każdej strony katedrę łacińską i kaplicę Boimów, katedrę grecką, ormiańską i prawosławną, a także kościoły – jeśli nie wszystkie, to przynajmniej: Bernardynów, Dominikanów, św. Piotra i Pawła i Cerkiew Wołoską
- zjeść warieniki, czyli ichnie pierożki z dowolnym farszem,- jeśli ma być tanio, to np. w kompletnie nieturystycznej knajpie Matusiny Warieniki
- odwiedzić Cmentarz Łyczakowski z Cmentarzem Orląt (30 hrywni)
- wejść do Lwowskiej Galerii Obrazów (30 hrywni)
Jeśli jesteście z dziećmi, musicie jeszcze przejechać się tramwajem (obejrzyjcie kasowniki!), zajrzeć do Manufaktury Czekolady, aquaparku i sklepu ze słodyczami firmy Roshen. Aquapark jest dla odważnych – ukraińskie standardy bezpieczeństwa nijak się mają do naszych, takich zjeżdżalni nie widzieliśmy nigdzie indziej, ale generalnie – warto spróbować.
Jeśli zostajecie we Lwowie przynajmniej kilka dni, ruszcie się z miasta.
Przy takiej powierzchni kraju kilometry liczy się nieco inaczej i to, co nam się wydaje daleko, bywa blisko – a ukraińska prowincja zadziwia.
Jeśli macie 3 dni, pojedźcie na 3 wycieczki:
WYCIECZKA 1: Żółkiew i Krechów
WYCIECZKA 2: Podhorce, Złoczów, Olesko i Poczajów
WYCIECZKA 3: Truskawiec z Drohobyczem
ŻÓŁKIEW: Raptem 30 km od Lwowa leży Żółkiew – miasto idealne hetmana Żółkiewskiego. Mocno zrujnowany zamek warto obejrzeć z perspektywy dziedzińca. Niewielką ekspozycję (20 hrywni) można sobie darować – lepiej popatrzeć na płachtę prezentującą Zamek w czasach świetności. Przepiękna żółkiewska kolegiata konkuruje z pobliskim klasztorem Bazylianów. Oba trzeba zobaczyć, tak samo jak kościół Dominikanów, odrobinę oddalony od Rynku. Nie wchodziliśmy na wieżę ratuszową, bo pilnująca interesu pani miała akurat przerwę, ale już z dołu widać, że nie jest to wysokość, która bardzo zmieniałaby perspektywę. Spory kawałek dzieli centrum miasteczka od maleńkiej drewnianej cerkwi św. Trójcy, wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa Unesco. Cerkiewka jest jednak otwarta – i piękna. W Żółkwi nie udało nam się zjeść niczego poza zupą. Niby otwarte bary okazywały się zamknięte, zlitował się nad nami jedynie właściciel kafejki w podcieniach rynku. Za to winogrona i arbuzy na bazarze – boskie.
KRECHÓW: O ile do Żółkwi turyści czasem zajeżdżają, o tyle Krechów nie zajmuje czołowych miejsc w przewodnikach, a jest to miejsce absolutnie niezwykłe. Klasztor bazyliański z kościołem i cerkiewkami to jedno, stróż na parkingu we Lwowie powiedział nam jednak, że najciekawsze są pieczary. Szukaliśmy tych pieczar po okolicznych górach z godzinę, ale stróż miał rację. Przed bramą klasztoru trzeba iść drogą w lewo, wzdłuż muru i dalej po znakach. Nie spotkacie po drodze ani pół człowieka. Wykute w skałach jaskinie służyły pustelnikom. Zajrzyjcie do środka. W Krechowie zjedliśmy kupione w sklepie spożywczym w Żółkwi bułki; walorem tej okolicy jest bowiem brak – także restauracji.
OLESKO: Zamek, w którym urodził się Jan Sobieski, jest w lepszym stanie niż większość ukraińskich zabytków, ponieważ przejęła go pod swoje skrzydła Lwowska Galeria Sztuki. Jeśli jedziecie od strony Lwowa, trzeba skręcić do miejscowości, minąć całe miasteczko i jechać kawałek dalej, aż do straganów z pamiątkami. Po prawej stronie schowany jest zamek, po lewej widać klasztor Kapucynów, będący obecnie magazynem dzieł sztuki i salą konferencyjną. W samym Zamku nie przeoczcie „Bitwy pod Wiedniem” Martina Altomontego – sposób eksponowania tego obrazu jest niestety dowodem na to, że nawet największe płótno da się upchnąć w niewielkim pokoiku. Wstęp – 45 hrywni.
PODHORCE: Podhorce są obłędne. To najpiękniejsza ruina, jaką widziałam. Ogromny pałac, niegdyś siedziba hetmana Koniecpolskiego, po wojnie zdewastowana przez gościnne występy szpitala gruźliczego. Można wejść na dziedziniec i obejść zamek dookoła – we wnętrzach nie zachowało się praktycznie nic. Naprzeciwko wejścia do parku stoi za to przepiękny XVIII-wieczny kościół św. Józefa. Poza tym w Podhorcach nie ma nic, i to jest nic przez wielkie N. Kilka kilometrów dalej, w lesie, schowany jest niewielki klasztor Bazylianów – po obejrzeniu pałacu wydaje się jeszcze mniejszy niż w rzeczywistości.
ZŁOCZÓW: Nie trafiliśmy w godziny otwarcia i nie weszliśmy do środka (30 hrywni). Zamek można jednak dość dokładnie obejrzeć ze wszystkich stron, a jeśli będziecie wytrwali, stróż pewnie wpuści Was do środka. Mimo że bramę zastaliśmy oficjalnie zamkniętą, ruch był spory;-) Zamiar obejścia fortecy dookoła powiódł się połowicznie – z finałem w pokrzywach i przechodzeniem przez płot. Sam zamek jest ciekawy, ale nie umywa się do Podhorców.
POCZAJÓW: Kopuły Ławry Poczajowskiej widać z daleka. Dawny monaster bazyliański służy teraz Kościołowi prawosławnemu i na dodatek podlega Ukraińskiemu Kościołowi Prawosławnemu Patriarchatu Moskiewskiego. Wejścia na teren Ławry pilnują uzbrojeni strażnicy, oceniający m.in. długość spódnic. Moja okazała się za krótka, co skazało mnie na zwiedzanie przy 40-stopniowym upale w wypożyczonej czarnej ciężkiej kiecce do samej ziemi. Kobiety muszą też mieć przyzwoicie zakrytą głowę. Cerkwie ociekają złotem i kolorem. Zwiedzanie zwiedzaniem, w domu pielgrzyma jest jednak bar szybkiej obsługi, w którym ceny nie mieszczą się w głowie. Żeby wydać 110 hrywni na 5 osób, wracaliśmy po dokładki kilka razy. Jeśli zupa kosztuje kilka hrywni, naprawdę trzeba było się postarać, żeby dobić do setki.
TRUSKAWIEC: Jeśli podróżujecie z dziećmi, nie ominie Was delfinarium. Bilet kosztuje astronomiczną jak na Ukrainę kwotę 180 hrywni, pokaz trwa ponad godzinę, a same delfiny zostały tu przywiezione z Sewastopola tuż przed zajęciem Krymu przez Rosję. Truskawiec to klasyczne uzdrowisko z sanatoriami, domem zdrojowym, pijalnią wód, przepięknymi drewnianymi willami i socjalistycznymi klockami hoteli. Idealne miejsce, żeby połazić po deptaku i zjeść lody.
DROHOBYCZ: Miasto pachnie Brunonem Schulzem. Albo szuka się tu klimatu „Sklepów cynamonowych”, albo nie znajdzie się nic. Kościół, cerkiew, synagoga, rynek – bez Schulza nie miałyby smaku. Sierpień i upał robią Drohobyczowi bardzo dobrze. W miasteczku znajdziecie sporo restauracji, w większości przy Rynku i w okolicach. My jedliśmy pierogi w całkiem sensownej – i klimatyzowanej! –restauracji Pastel. Na spacer do drewnianej cerkwi św. Jura nie starczyło nam siły.
Jeśli macie jeszcze trochę czasu, ruszcie jeszcze bardziej na Zachód. Ukraińskie Bieszczady są tak piękne i puste, że dopiero tam zresetowaliśmy się po całym zamęcie Lwowa. Spaliśmy w Rozłuczu i było wspaniale – chociaż nie spodziewaliśmy się, że pokój z łazienką i kuchnią oznacza pokój, łazienkę i kuchnię w jednym pomieszczeniu:-)
Do Polski wróciliśmy przez przejście w Krościenku. Nie najgorzej, chociaż nie tak luksusowo jak w Dołhobyczowie – celnicy w pewnym momencie po prostu zamknęli okienko i zrobili sobie przerwę. Tym razem tylko godzinną – podobno tydzień wcześniej „awaria systemu” trwała godzin sześć. I jeszcze jedno: jeśli wracacie, tak ja my, w niedzielę, wyjedźcie w miarę wcześnie – po południu Ukraińcy jadą do Polski do pracy i tłok na przejściach jest znacznie większy.